Chciałbym, żeby ta książka była przede wszystkim zaskakująca. Taka jak zaskakująca jest dla mnie. Najbardziej zaskakuje mnie w niej, że można na religię katolicką spojrzeć z boku, stanąć obok zjawisk, które traktuje się jako oczywistości. Tym zaskoczeniem chciałbym się podzielić.

Zaskoczenie i zdziwienie to dwa wrażenia, które są dla mnie najcenniejsze w każdej literaturze. Szczególnie takiej, która dotyczy banału. Wspaniale jest odkryć, że ktoś może przedstawić całkiem nowy sposób widzenia tego, co jest oczywiste, co przestało już być widoczne, gdyż towarzyszy nam codziennie. Wszędzie. Ciągle. Niezmiennie. Ot choćby zauważyć, że konfesjonał to szafa, a Hostia to opłatek z pszennego chleba sprzedawany po piętnaście złotych za 500 sztuk…

Ja sam, jak wielu moich rodaków, zostałem wychowany w wierze i religii katolickiej, w bliskim sąsiedztwie kościoła. W moim przypadku to był kościół św. Michała w Sopocie oraz kościół św. Antoniego Padewskiego w Ostrowie Wielkopolskim. To między tymi kościołami, mojej mamy w Sopocie i mojej babci w Ostrowie, rozegrała się moja wczesna religijność. To stamtąd płynęła do mnie chrześcijańska retoryka filtrowana przez czułą religijność moich bliskich. Mówię: czułą, gdyż w mojej rodzinie wiara zawsze była formą czułej delikatności, łagodnej opowieści o dobrych ludziach. Choć niechodzenie do kościoła nie było opcją, szczególnie w Ostrowie. W Sopocie już sam chodziłem, napędzony energią Ostrowa, szczególnie, że w Michale poznałem miłych i zapalonych księży. Z jednym z nich przyjaźnię się do dzisiaj: to mądry i złotousty ksiądz Krzysztof Niedałtowski, dziś duszpasterz środowisk twórczych w św. Janie w Gdańsku i – jak chce traf – moim dzisiejszym sąsiedzkim kościele, gdy przebywam w tym mieście.

Więc nie, nigdy nie zostałem skrzywdzony przez Kościół, ani przez księży, ani przez osoby religijne w mojej rodzinie – co sugerują na Facebooku czytelnicy moich wpisów. Nie mszczę się, bo nie mam za co, nie nienawidzę, bo nie mam powodu, nie odgrywam się, bo nie mam na kim. Przeciwnie, moje doświadczenie z Kościołem – może poza pewną monotonią i nudą na mszach – jest raczej pozytywne. Religii uczyli mnie księża inteligentni, żywi, którzy o Jezusie opowiadali ze swadą, jak o kimś bliskim, realnym, jakby go znali osobiście. Z ich Jezusem można się było zaprzyjaźnić, jego Golgotę można było poczuć, a w religii dostrzec sens – szczególnie, że była uczona w kościele, a nie w szkolnej ławie, jak dziś.

No i na to wszystko przyjechał do Polski papież, ze swoim gigantycznym wspólnotowym cyrkiem, na to wszystko zrobiła się ciemna Komuna, zapadł zmierzch zamordyzmu i trzeba było brać solone masło do domu po religii, a w domu słuchało się papieża z radia Wolna Europa i kaset Bratkowskiego, też rozdawanych potajemnie w kościele. Kościół stał się miejscem wolności i konserw z RFN – urok przed którym nie można się było oprzeć. W ten sposób dotarłem do niezależnej matury z religii, którą zdałem na piątkę u księdza Niedałtowskiego w 88 roku, a chwilę później żelazna kurtyna opadła i… zaczęły się czasy rock-and-rolla.

W ten sposób oni wszyscy – moi bliscy i księża, papież i Solidarność – wytworzyli we mnie wrażenie, że to WSZYSTKO JEST PRAWDA, że Jezus istniał, został opisany przez naocznych świadków, Kościół jest źródłem dobra i praw człowieka, a wiara katolicka wpleciona jest w codzienną rzeczywistość, jak para wodna w powietrze i skrapla się nam w gorących oddechach zupełnie bez naszej woli.

 

Koszmarna betonowa bryła kościoła św. Michała w Sopocie.

W Polsce religia jest jak zastępcza rzeczywistość – jak sen. Spowija i przenika codzienność. W jaki sposób więc udało mi się wybudzić?

„Trzy namiętności, proste, ale niezmiernie silne, rządziły moim życiem: pragnienie miłości, poszukiwanie wiedzy i dojmujące współczucie dla cierpień rodzaju ludzkiego” – napisał Bertrand Russell o swoim życiu i ja mógłbym się pod tym podpisać. Nie będę streszczał tu mojej drogi, powiem tylko, że moje wybudzanie z zastępczej rzeczywistości religijnej zaczęło się chyba właśnie od dojmującego współczucia dla cierpień rodzaju ludzkiego. Odkryłem mianowicie, że Kościół na świecie przyczynia się do tych cierpień, zamiast je ograniczać. Następnie zacząłem powoli odkrywać, że prawda – która jest niby w centrum aksjomatu Kościoła – w rzeczywistości została przez Kościół całkowicie pominięta i jest gdzie indziej. Gdzie? A no mianowicie w odkryciu, że religijność i jest wytworem ludzkiej psychiki, odpowiedzią na banalne potrzeby ludzkiego istnienia, od potrzeb niskich, takich jak żądza władzy i pieniędzy, przez potrzeby wyższe, jak potrzeba kontroli i zrozumienia świata, po poszukiwanie sensu życia, odpowiedzi na pytania kim jestem, po co jestem… oraz że każda religia działa dokładnie tak samo – chrześcijaństwo nie jest niczym wyjątkowym.

Idąc drogą ku przebudzeniu, albo jak mawiają słudzy Kościoła, ku prawdzie, co chwilę byłem zaskakiwany tym, jak kompletnie to wszystko NIE JEST PRAWDĄ, jak dokumentnie to wszystko ZOSTAŁO SFABRYKOWANE I WYMYŚLONE. Te zdziwienia wywoływały u mnie zarówno niedowierzanie, jak i oburzenie (gdy czytałem o kościelnych zbrodniach), ale zazwyczaj po prostu śmiech. Dziś wiem, że nie ma religii lepszej czy gorszej, doktryn prawdziwszych i mniej prawdziwych. Wszystkie religie są tylko wersją opowieści o ludzkiej samotności. Złem pozostaje przemoc. Dobrem pozostaje miłość.

0 Shares:
Spróbuj udzielić swojej racjonalnej odpowiedzi na to pytanie.
Pamiętaj, że Twój komentarz może trafić do książki, więc przemyśl odpowiedź i podpisz się.
Dodaj komentarz
You May Also Like